Jaworzyna Krynicka.

Sprawy w szerokim świecie potoczyły sie gwałtownie i w kierunku niezbyt korzystnym i wyczekiwanym. Zjadliwy wirus krąży po Europie jak sławetne widmo komunizmu i w związku z tym planowany od dawna wyjazd do Bergamo upadł w całości. Podejmujemy szybką decyzję by coś z tego wszystkiego uratować. Wybór pada na Beskid Sądecki, Krynica Zdrój i okolice. Wyjazd jeszcze w piątek po pracy tak więc cała sobota w górach.

Jaworzyna Krynicka.


W sobotnie przedpołudnie wysiadamy z lokalnego autobusu w Złockiem, u stóp Jaworzyny Krynickiej. Jest dość ciepło, śniegu w dolinach zupełnie brak. Na niewysokim grzbiecie stoi cerkiew p.w. świętego Dymitra. Trójbryłowa, w całości drewniana świątynia z efektowną, opartą na wysokim tamburze, kopułą nawy. Kiedyś grekokatolicka, dziś jest po prostu kościołem rzymskokatolickim. Wejście do środka niestety niemożliwe, świątynia jest zamknięta i musimy zadowolić się tym co widać z zewnątrz.

Od cerkwi szlak łagodnie podchodzi szerokim grzbietem by w końcu dotrzeć do stoków Jaworzyny Krynickiej. wkrótce napotykamy śnieg, mokry i błotnisty. Na przełęczy pod Jasieńczykiem śniegu jest już całkiem sporo a ostatnie, zasadnicze podejście na szczyt jest już zupełnie białe.


Na wierzchołku Jaworzyny terkotają wyciągi narciarskie, sezon zjazdowy jeszcze trwa. Widoki są dalekie i rozległe, bez problemu dostrzegamy Lackową i Busov w Beskidzie Niskim, na zachodzie majaczą Tatry. Obiad w schronisku PTTK. Jak za starych czasów, gdy na szczycie nie było jeszcze tej całej rozbuchanej infrastruktury narciarskiej i knajp z góralskim disko lecącym z głośników.

Schodzimy do doliny Czarnego Potoku szlakiem zielonym mijając po drodze Diabelski Kamień. Przy dolnej stacji kolejki gondolowej jesteśmy po zmroku. Wszystkie autobusy już odjechały więc nie mając innego wyboru ruszamy dalej pieszo. Musimy przeskoczyć niewysoki grzbiet Krzyżowej Góry. Zapadły już zupełne ciemności, w lesie błoto i resztki mokrego śniegu. Szlak jest źle oznakowany, wkrótce gubimy trasę na szerokiej polanie. Znakowana droga gdzieś odbija w prawo, my nieświadomi idziemy dalej prosto rozjeżdżoną przez ciągniki stokówką. Po kilkuset metrach walki z błotem orientujemy się w pomyłce. Nie warto wracać, uderzamy wprost pod górę w kierunku grzbietu. Kolejne kilkaset metrów taplania się w śnieżno błotnej brei i docieramy do szlaku grzbietowego. Teraz jeszcze tylko łagodne zejście niemal wprost na krynicki deptak, wprost do Witoldówki na ciacho i kawę.


Komentarze

Zobacz także

Kolonia robotnicza w Rudzie.

Dominikowo czyli rozprawa chodzieska.