Ropiczka.

Niedziela, 7 marca 2010.

W zasadzie już dnia poprzedniego wchodząc na Lysą Horę wyrobiliśmy zasadniczy plan wycieczki. Niedzielne wejście będzie co najwyżej jego dopełnieniem. Pada decyzja: Ropiczka. A jako że już kiedyś od strony Ligotki Kameralnej tam wchodziliśmy to tym razem robimy atak od strony Morawki.

Wchodzimy zielonym szlakiem doliną Wielkiego Lipowego. Na grzbiecie zong!. Chata na Ropiczce zamknięta! Na szczęście na Kotarz tylko 2 kilometry, pół godziny później już zamawiamy... a jakże, wiadomo co : Kofolę czapowaną. Kółko zamykamy zejściem szlakiem niebieskim wprost do Morawki.



Parę lat temu byłem na Ropiczce z Murzynem. Wycieczka ta została swego czasu opisana na "łamach" mojej starej strony internetowej. Opis ten jednak w trakcie różnych przenosin i przeprowadzek "spadł z serwera". Spadł ale nie został całkowicie unicestwiony. Korzystając z okazji postanowiłem go wyciągnąć z zakamarków dysku i przypomnieć.

Ropiczka na jeden zimowy dzień. 

20 stycznia 2002, niedziela

Z planowanego weekendowego wyjazdu udało się uratować tylko niedzielę. Praca, praca i jeszcze praca. Chciało się więcej ale dobre i to. Ale w końcu był to wyjazd "zagraniczny" więc nie takie byle co i nie można narzekać. Cel wyprawy troszkę dziwny: zagranica a bliżej niż w niejedne polskie góry, wysokości i trudności tam strasznych do pokonania nie ma a jednak nikt z nas tam jeszcze nie był. Pomyśleliśmy że warto nadrobić te braki.
Spotykamy się wczesnym rankiem. Zespół nasz jest niewielki bo zaledwie dwuosobowy - można rzec kameralny, tak jak Ligotka. Szybki skok samochodem do Cieszyna i na drugą stronę Olzy. Kierunek na Frydek-Mistek, w Trzanowicach w lewo do Gnojnika i dalej do Ligotki Kameralnej. Ze znalezieniem parkingu nie było najmniejszego problemu. Jeszcze małe zakupy i chwilę później trawersujemy południowo-zachodnie stoki Goduli. Początkowo droga jest bardzo wygodna, zastanawiamy się gdzie te prawdziwe góry - wkoło tylko domy letniskowe. Ale po godzince "autostrada" kończy się - teraz już tylko to co tygrysy lubią najbardziej: ledwie przetarty szlak. Kilka tygodni wcześniej nasypało mnóstwo śniegu, w wielu regionach Czech ogłoszono "klęskę śniegową", więc droga była miejscami uciążliwa i męcząca. Jednak po pewnym czasie zauważamy ze szlak był przecierany "mechanicznie", ktoś musiał tu kilka dni wcześniej zasuwać skuterem śnieżnym. Nawet się z tego cieszymy, choć z przerwami bo trasa śnieżnego bolidu nie pokrywała się w stu procentach z naszym szlakiem. Przez jakąś godzinkę młóciliśmy grzbietem Ropicznika. Lasy i tylko niewielkie polanki, widoków specjalnych brak. Toteż aż podskoczyliśmy z radości gdy przez rzadki las świerkowy zobaczyliśmy większą polanę. Idziemy tam! Widoki oczywiście były: przede wszystkim Jaworowy z rozpoznawalną wieżą przekaźnika telewizyjnego. Jako dopełnienie cały grzbiet graniczny Beskidu Śląskiego: od wzgórz na Trzyńcem i Leszną Górną przez Małą i Wielką Czantorię, Soszów, Cieślar po Mały a przede wszystkim, charakterystyczny "stożkowy", Wielki Stożek. Ile razy oglądało się te górki od drugiej strony. Łapiemy się za aparaty fotograficzne. Krótki odpoczynek, czekoladka, herbata z termosu. Przed nami polana, ach, nic specjalnego, jakieś 100-150 metrów. Ale w lecie. O ile w lasach śniegu było całkiem sporo to dopiero na polanie, jak się później okazało niewiele poniżej szczytu Ropiczki, poczuliśmy co to znaczy śnieżna zima. Zapadaliśmy się w śniegu miejscami po pas, szczególnie zaś ja ze względu na mniej korzystny stosunek wagi do powierzchni butów (już nie pamiętam jaka grecka litera oznacza tę wielkość). To co latem byłoby kilkoma minutami teraz w zabrało nam chyba z półgodziny. Wpadaliśmy i mozolnie gramoliliśmy się dziur. Jeszcze trochę, jeszcze, już jesteśmy w lesie. Jak łatwo się tu stąpa. Chwilę później spotykamy szlak, przetartą skuterem śnieżnym, szeroką drogę. Chyba już niedaleko do schroniska, już widać dach.
Obiadek był smaczny, piwko wyśmienite. Jednak tego w Polsce nie ma. Miło się siedzi w ciepłym schronisku ale chyba trzeba się ruszyć. Nad górami wieje wietrzyk, przeganiając po szczytach wilgotną mgłę. Szlak nie przetarty, raz po raz wyprzedzają nas narciarze na "bieżkach". Musimy sobie sprawić takie patenty, może w przyszłym roku. Trawersem omijamy szczyt Lipiego, mijamy chatę na Kotarzu, jeszcze łagodne podejście i jesteśmy przy rozwidleniu szlaków. Jest już późno, chyba nie damy rady o przyzwoitej porze zaliczyć Prasziwej, decydujemy się na krótszy szlak, wprost do Ligotki Kameralnej. Schodzimy do wsi o zmroku. W dolinach odwilż, szaro, buro. Jeszcze wspominamy szczyty i chmurne pejzaże, które oglądaliśmy z grzbietu Lipiego.
Jedziemy do domu. Nawet fajnie było... 


Komentarze

Zobacz także

Kolonia robotnicza w Rudzie.

Dominikowo czyli rozprawa chodzieska.