Zimowy weekend pod Babią Górą.

22 lutego 2002, piątek

Jedziemy na weekend już w piątek by nie tracić czasu. Dawno nas nie było w rejonie Babiej Góry. Chcemy jeszcze późnym wieczorem dotrzeć do schroniska na Markowych Szczawinach. Jedziemy dwoma samochodami z różnych miejsc aglomeracji górnośląskiej to też szukamy się wzajemnie od Mikołowa po Bieruń. Na szczęście są takie "cudowne wynalazki" jak telefonia komórkowa. Docieramy do Zawoi dość późno dopiero po godzinie siódmej wieczorem. Pogoda w czasie naszej podróży samochodowej nie nastrajała najlepiej: zmienny, porywisty wiatr, śnieżyca, wielkie mokre krupy lepiące się do szyb samochodu. Brr, wilgotno, zimno ,niezbyt przyjemnie. jednak gdy dojechaliśmy do Zawoi Lajkonik pogoda ustaliła się. Lekki mróz, słaby wiaterek w dolinie, bezchmurne niebo i jasne światło księżyca - wszak jest pełnia. Warunki wspaniałe - pomyśleliśmy. Jakoś znaleźliśmy przyzwoite miejsce do zaparkowania samochodów, będą tu stały do niedzieli. Jako że warunki atmosferyczne wydawały się nam niemal idealne szybko wylądowaliśmy na ... grzanym piwie. Czy to zawsze się musi tak kończyć...? Ale o dziewiątej już idziemy w góry. Po dwóch nieudanych próbach wbijamy się w czarny szlak przez Podryzowaną na Markowe Szczawiny. Po kwadransie już wiemy kto posprzątał wszystkie chmury na niebie: wiatr, całkiem "przyzwoity". Im wyżej tym wieje coraz lepiej.

Mozolnie wychodzimy, pomiędzy rozrzuconymi zabudowaniami, na grzbiecik. Po godzinie dochodzimy do zwartego lasu. Drzewa w swych górnych częściach odchylone są od pionu o jakieś 20-30 stopni. Wieje że hej. Docieramy do Dolnego Płaju, zaczyna się zasadnicze podejście. W miejscu gdzie są drewniane barierki i schody widać tylko coś co wystaje spod śniegu na jakieś dwadzieścia centymetrów. Przypominamy sobie dowcip o długich schodach, niskich poręczach i nadjeżdżającej windzie. Droga zaczyna być uciążliwa, pod warstwą świeżego, puszystego śniegu jest twarda, zmrożona skorupa a w niej wydeptane ślady. Robiąc kolejny krok nie wiemy czy zapadniemy się w śniegu po kostki czy po kolana. Ruletka. Szlak po jakimś czasie ginie w śniegach, tracimy znakowaną ścieżkę, teraz trzeba tylko piąć się pod górę, do Górnego Płaju. To powinno być już niedaleko. ktoś coś powiedział, że chyba popie... drogę czy coś takiego. Przez nasze szeregi przewija się dreszczyk emocji: jest zima, noc, nad nami wiatr gnie drzewa a my w środku jednej wielkiej zaspy. Ale nie ma innego wyjścia: pod górę. Nareszcie, po niemal czterech godzinach od naszego wyjścia z Zawoi jesteśmy na Górnym Płaju i to nawet całkiem blisko schroniska. Zasypany śniegiem, z przedeptaną jedynie wąziutką ścieżyną, Płaj wydaje się nam autostradą, jeszcze chwilka i już schronisko na Markowych Szczawinach. Spóźniona kolacyjka i spać. Mamy dość. Jutro też jest dzień.

23 lutego 2002, sobota

Pogoda się nie zmieniła. Nadal wieje i to zdrowo. Tu w otoczeniu schroniska, na Markowych Szczawinach, jest zacisznie ale wyżej... Raz po raz tylko ktoś schodzi z Brony i zdaje relację: kurniawa, zadymka , wiatr taki że zwala z nóg. Tylko robi nam smak. Postanawiamy sprawdzić osobiście. Podejście na przełęcz, jakkolwiek przez śniegi nie jest trudne, dopiero powyżej Biwaku Zapałowicza, ponad lasem, śniegu gwałtownie przybywa, Pod samą przełęczą olbrzymi nawis śnieżny. Tu pod przełęczą jest jeszcze cicho, wiatr wieje od Orawy przeskakując ponad naszymi głowami. Wychodząc na grzbiet dostajemy po twarzy; wiatrem, śniegiem, kawałkami lodu ale za to podłoże twarde niczym beton, można chodzić całkiem komfortowo. Wieje mocno, nie wszyscy chcą iść na Diablak. Jeden z nas jest jednak nieugięty i idzie dalej. W końcu wejdzie na szczyt, nawet z niego wróci, jaka drogą on sam tego wiedzieć do końca nie będzie. Zmierzch w śnieżycy na Diablaku to jest coś... Reszta jednak mówi pass. Jeszcze tu wrócimy. Kiedyś na pewno. Schodzimy do schroniska. Schronisko turystyki kwalifikowanej - piwa nie sprzedają.

24 lutego 2002, niedziela

Ostatni dzień w górach, wypadałoby coś przejść. Grupa się jakoś poczęła rozkładać na mniejsze kawałki. Na szczęście, jako że przyjechaliśmy dwoma autami a linia demarkacyjna była zgodna z obsadami wozów, możemy łatwo się rozdzielić. Część prosto do Zawoi a my we trzech jeszcze przez Krowiarki. Latem to by nie było nic sporszego ale w zimie idzie się wolniej. Więc śniadanko i wio koniku. Pogoda się troszeczkę poprawiła, wyjrzało słonko zza chmur i od razu zrobiło się przyjemniej. Znowu weszliśmy na Górny Płaj. W nocy troszkę przysypało śniegiem więc szlak jest niespecjalnie przedeptany choć tragedii nie ma. Szlak ten w lecie deptany tysiącami nóg teraz robi wrażenie dziewiczego.

Ostatni dzień naszej wyprawy chyba będzie przyjemny. Po dwóch godzinach marszu, minąwszy po drodze Szkolnikowe Rozstaje, zasypany śniegiem Mokry Stawek, wychodzimy na przełęcz Krowiarki. Słońce można rzec pali. Pogoda jak ta lala. Wyciągamy aparaty, w końcu trzeba by wytrzaskać te filmy bo się "zamrożą", tym bardziej że jest na czym. Droga przez przełęcz, z Zawoi do Zubrzycy, jest przetarta i odśnieżona lecz pod cienką warstwą ubitego śniegu czai się lód, łatwo fiknąć kozła o czym mamy okazję się przekonać. Tak to jest: nie straszne nam zamiecie i śniegi a łapiemy zające na gładkiej drodze. Schodzimy szosą, szlak wiodący gdzieś obok - wiedzie gdzieś obok - zasypany śniegiem i zupełnie nie przetarty, uda się go nam odnaleźć dopiero w miejscu gdzie na powrót łączy się z szosą. Widoki z drogi okazują się imponujące, teraz widzimy z dołu to co przez cały ten czas działo się nad Babią Górą. Wielkie chmurzyska wyrzucane wiatrem od Orawy kłębiły się ponad grzbietem. Tumany śniegu podrywane na południowych stokach opadają na lasy babiogórskie. I jak tu nie nazwać tej góry Diablakiem. Chwytamy się aparatów fotograficznych, mamy nadzieję uchwycić całe zjawisko na małym skrawku kliszy fotograficznej. Jeszcze raz gratulujemy wczorajszemu zdobywcy szczytu. Szczęścia przede wszystkim. Czas jednak płynie nieubłaganie, trzeba zejść do wioski tak by wrócić o przyzwoitej porze do domu. Tym bardziej że razem z nadejściem popołudnia pogoda poczęła się knocić. Ruszyliśmy szybciej ale i tak to nic nie pomogło. Jeszcze powyżej Policznego złapała nas śnieżyca, mokry i lepki śnieg spowił całą ziemię. Babia Góra postanowiła się z nami pożegnać konkretnie. Tak byśmy pamiętali. Przemoczeni szybko mijamy Policzne z jego zabytkową Kaplicą Zbójecką, wzniesioną prawdopodobnie jeszcze w XVIII wieku. Jeszcze kwadransik i jesteśmy przy samochodzie. Zrobiliśmy kółko. Jeszcze ciepła herbata w pobliskim barze, nasi kompani, z którymi się rozdzieliliśmy na Markowych Szczawinach, odjechali do domu jakieś trzy godziny temu. Wkrótce i my wyruszymy do swoich...
© Rafał Ż. 2002

Komentarze

Zobacz także

Kolonia robotnicza w Rudzie.

Dominikowo czyli rozprawa chodzieska.