Wieczorny wypad na Rysiankę.

Wieczorny, mikołajkowy wypad na Rysiankę. Na obiad, na schabowego. Służbowy wyjazd na naradę w Urzędzie Gminy Radziechowy-Wieprz udało się zakończyć pięknym i widokowym wieczorem na Rysiance.

Pierwotny plan był nieco inny. O naradzie byłem uprzedzony dużo wcześniej tak więc od dawna w głowie tliło się kilka pomysłów na przyjemne popołudnie w Beskidzie Żywieckim. Pomysłów było kilka jednak wszystkie kręciły się wokół najbliższej okolicy Radziechów. Ostatecznie, przynajmniej wtedy mi się tak wydawało, padło na Halę Boraczą. Proste podejście z Żabnicy Skałki,  acz całkiem proste może nie do końca bo trochę rozciągnięte na polany na grzbiecie Prusowa.

Narada w urzędzie jak narada, urzędowa kawa jak kawa. Potem jeszcze wizja lokalna w budynku ośrodka sportowego w Wieprzu, który ma zostać poddany gruntownej przebudowie. Wizja która ma dać pogląd co z tym obiektem można zrobić i co trzeba zaprojektować by przyszła siedziba gminnego ośrodka edukacji ekologicznej oraz zespołu pieśni (no i chyba tańca) "Wieprzanki" stała się perełką  na prawym brzegu Soły. Oglądanie, pochrząkiwanie i kiwanie głowami trwało tak gdzieś do pierwszej po południu.

Reszta dnia dla mnie!. Pogoda słoneczna, powietrze czyste, nieliczne chmurki nad górami - są widoki! Hala Boracza stopniała w mej głowie, szkoda okazji, trzeba zobaczyć Tatry, przy tak przejrzystej aurze na pewno je widać. Na pewno widać tylko trzeba znaleźć się po drugiej stronie grzbietu. Tak więc Rysianka, ze Złatnej Huty.

Na parkingu przy ruinach starego pieca hutniczego pustki. Temperatura w okolicy zera, czyste niebo i słońce. Ruszam na szlak kilka minut po czternastej. Początek drogi to gładki asfalt podążający w głąb doliny, potem na małym holzplatzu rozwidlenie i czarny szlak zaczyna łagodnie piąć się w górę leśną drogą. Wszystko wyglądało ładnie i przyjemnie, wydawało się że tak będzie już do samego schroniska na Rysiance. Niestety myliłem się. Im wyżej tym więcej lodu, a w połowie podejścia zrobiła się z drogi zupełna ślizgawka. Sprawa wyglądała średnio ciekawie tym bardziej że moje raczki grzecznie leżały na półce w pokoju w moim mieszkaniu w Gliwicach. Wyszło z tego troszkę śmiesznego tańca na zlodziałym szlaku ale w końcu udało mi się jakoś wejść na podszczytową polanę a tam było już lepiej - po prostu było więcej śniegu i do tego można było myszkować po trawie obok drogi. Powrót jednak zapowiadał się już po ciemku i zastanawiałem się jak to będzie wyglądało.

Ale nim doszło do powrotu dostałem to czego na tej wysokości szukałem. Widoki były piekne! Tatry, Nizke Tatry, Góry Choczańskie, Mała Fatra... wszystko jak na dłoni! Zdążyłem na te wspaniałe przedstawienie w ostatniej chwili, ledwie kwadrans później zapadł zmrok i ze zdjęć nic już by nie wyszło. Trochę zmarznięty i przewiany uciekłem do schroniska na wyczekiwany obiad. Półgodzinny odpoczynek, posiłek, ciepła herbata i w drogę powrotną.

Na starość człowiek traci sprawność. Pół biedy jak jest to tylko sprawność fizyczna, gorzej jak do tego zaczyna szwankować głowa. Przekopałem mój, jakby nie było, niezbyt wielki plecak kilkukrotnie i nie znalazłem w nim... latarki! No tak, i ona, podobnie do raczków,  spokojnie leży w domu. Na biurku, przygotowana do włożenia do plecaka. Niech to szlag! Trochę niewesoło.
Stary dziad się wybrał w góry, szkoda gadać. Trzeba będzie schodzić po ciemku...

Zejście, szczególnie na  środkowym odcinku szlaku, gdzie oblodzenie było największe, przypominało przedstawienie baletowe połączone z paradą ślepców. Kijki trekingowe służyły raczej do wyczuwania drogi niż do podpierania się a kroki przypominały tuptanie w miejscu a nie normalny marsz. Udało się cudem przebrnąć najgorsze, po omacku, przy nikłych resztkach światła. Nie wywróciłem się! Tak, udało się nie zaliczyć gleby a miałem obawy że będę zjeżdżał na tyłku. Zszedłem na dwóch nogach.

Gdy dotarłem do asfaltowej drogi odetchnąłem z ulgą. Ruszyłem żwawiej i po niecałym kwadransie zobaczyłem światła latarni ulicznych w okolicy przystanku autobusowego. Zostało mi jeszcze może jeszcze dwieście metrów do parkingu i naraz... rozjechałem się na lodzie. Tak, teraz przypominam sobie to dokładnie. Na drodze asfaltowej była zamarznięta kałuża, metr na pół, jedna zamarznięta kałuża, tylko jedna. Podniosłem się po tej jakże niespodziewanej wywrotce i pomyślałem sobie zerkając w niebo: "dobra, dziękuję za dane mi widoki i obiecuję że następnym razem  nie będę odgrywał takiej kozaczyzny na lodzie i po ciemku, bez raczków i latarki... a ta jedna zamarznięta kałuża, na suchym, czystym asfalcie... to tak bym lepiej zapamiętał".


Komentarze

Prześlij komentarz

Wpisz swój komentarz...

Zobacz także

Kolonia robotnicza w Rudzie.

Dominikowo czyli rozprawa chodzieska.